Odnoszę wrażenie, że momentami scenarzyści Netflixa są kreatywni jak kserokopiarka. Tym razem wzięli na warsztat „Dziewczynę mojego kumpla”. Bazując na patencie poprzednika, nieco go modyfikując, pozbawili go tego co zabawne. Film jest ciekawy jak menu w barze mlecznym, a próba znalezienia w nim dobrego punktu, jest tak samo sensowna jak zaproszenie ludożercy do baru sałatkowego. Ja rozumiem, że to film kierowany do nastolatków. Mam jednak wrażenie, że do tych z głębokiej prowincji, karmionych w dzieciństwie ziemniakami za pomocą wideł, oglądających z wypiekami na twarzy „Big Brother’a” i zamawiających w Mc Donald’sie kebaba na ostrym. Więc jeśli uważasz, że Domestos był greckim bogiem czystości a Nelson Mandela to niedozwolony chwyt zapaśniczy, to jest to obowiązkowa pozycja dla ciebie. No i ten nieudany klon Rami Maleka na prozacu, osadzony w filmie, którego zakończenie jest tak niespodziewane, jak cios w twarz od nasterydowanego młodziana, po tym jak zadało mu się nieśmiertelne pytanie z „Wayne's World”, brzmiące „co mówi zwieracz?”. Jedyne na co patrzy się w tym fimie z przyjemnością to BMW serii i8.