Drugi film Todda Solondza, to przede wszystkim rzecz zrealizowana z dużym zacięciem społecznym, świadcząca o dużym wyczuleniu autora na otaczającą rzeczywistość. Obserwujemy historię dopiero wkraczającej w nastoletniość Dawn, jej życie szkolne i rodzinne. Wydaje się, że na Dawn świat się uwziął podobnie, a może jeszcze bardziej, niż na znanego z ostatniej produkcji braci Coen, Larry’ego Gopnika. Dostaje się jej naprawdę z każdej strony, tak od ludzi w szkole, jak od matki zapatrzonej w młodszą siostrę Dawn, Lolitę. To przedstawienie życia codziennego Dawn, cokolwiek przesadzone i nierealistyczne, służy w „Witaj…”, scharakteryzowaniu sił, jakie rządzą życiem młodych ludzi dopiero wkraczających w życie. I lekkiej orki, trzeba przyznać, oni nie mają. Okazuje się bowiem, że głównymi siłami ustanawiającymi amerykańską, szkolną rzeczywistość są próżność, brak wartości i ideałów, powierzchowność i przemoc. O miejscu nastolatka pośród zbiorowości szkolnej najczęściej decyduje uroda – to ona, jako cecha najbardziej dostrzegalna i już na tym etapie dorastania (okres przedhighschoolowy) wyczuwalna i pożądana, decyduje o przynależności do lanserów i frajerów. Nie każdy jednak może być piękny, a więc drugim sposobem zapewnienia sobie dogodnego miejsca w wymarzonej z grup staje się przemoc. Czymś, co najbardziej uderza w owej szkolnej przemocy, to nie jej wysoki poziom, ale stopień przyzwolenia. Ci niżej w hierarchii, nieustannie podlizują się tym wyżej, a osiągnięte status quo utrzymują punktując osoby postawione niżej. I co w Tm wszystkim najbardziej zadziwiające, kompletnie nie liczy się to, co dana osoba sobą reprezentuje, ale wystarczy odpowiednio i umiejętnie przeprowadzony atak na drugą osobę, aby wskoczyć na wyższy szczebel drabinki. Dobrze obrazuje to kapitalny moment, w którym Dawn nazywa prześladującego ją chłopca „retardem (upośledzonym, opóźnionym)” (bo jak się okazuje, mimo tego, że doznała ona tyle niesprawiedliwej przemocy, nie ma najmniejszego zamiaru przestać wypróbowywać jej na innych - to po prostu nieodłączny element tej rzeczywistości, niezgoda na nią stałaby się niechybnie oznaką słabości) – nagle zapalają mu się oczka jak lampki i zaczyna się zastanawiać kim to jest ta osoba, która go tak z góry potraktowała. Od razu przypomina mi się takie doświadczenie z zakresu psychologii społecznej, w której umieścili w obroży lisa brzęczyk nadający sygnał „czip czip czip”, który był, powiedzmy, sygnałem godowym dla indyków albo kurczaków. Okazało się, że na sygnał głupie bydle śmiało brnie w łapy drapieżnika. I tak samo jest z tymi Amerykanami w tym filmie – wystarczy stworzyć odpowiednie pozory, wydać odpowiednią komendę, aby zakląć rzeczywistość.
I tak by można pisać i pisać, jaki ten świat i ludzie głupi i niedobrzy… Na tym jednak zakończę i powiem tylko, że chociaż rzeczywiście film mocny i momentami wprost cudownie obleśny, tak podobał mi się trochę mniej, niż „Happiness” czy „Storytelling”. Zabrakło jednak (jak w pierwszym), jakiejś wyraźnie sformułowanej tezy lub (jak w drugim), niebanalnego, także narracyjnie, ujęcia tematu. Również przedstawiona charakterystyka dotyczy jakby głównie Amerykanów. W swoich latach szkolnych nigdy nie spotkałem się z takim stopniem petryfikacji i przemocy środowisk szkolnych, a przynajmniej wykazywała ona tendencję malejącą wraz z jej kolejnymi etapami. A poza tym już kilka podobnych highschoolowych albo lowschoolowych filmów widziałem.